Stoję w przymierzalni i słyszę zza drzwi rozmowę dziewczynki (pewnie nawet nie 10-letniej) i jej mamy. “Ale mamo, podoba mi się to!” “Ale nie będziemy tego ci brać!” “Ale to ładne jest mamo!” “Nie ma mowy, to nie dla ciebie, to dla szczupłych dziewczynek!” “Mamo nie mów tak…” “Nie ma dyskusji!”.
Dziewczynki są ośmieszane, upokarzane i poniżane. Bo są “za grube” “za chude” “koślawe” “mają za duże cycki (jak już dojrzewają)” “nie mają w ogóle cycków” (jak im rosną mniejsze w stosunku do rówieśniczek), mają “jakieś takie sianowate włosy”, wyglądają “blado i chorowito”, są “dryblaste” “niezgrabne” “pryszczate” “obgryzają paznokcie” “obżerają się” “nie mają gustu”…
wszystkie te epitety nie pochodzą z podwórka. To wszystko komunikaty “domowe”. Z miejsca, które powinno dać im wsparcie, miłość bezwarunkową, akceptację, żeby mogły kiedyś być pewnymi siebie kobietami, które nie będą zadręczać się niepewnością siebie i nadmiernym krytycyzmem blokującym pełnię ich ekspresji, pełnię szczęścia.
Już słyszę te racjonalizacje “to dla jej dobra!” “jak jej nie powiem teraz, to potem ją w szkole wyśmieją”. NO I CO Z TEGO DROGA MATKO? Czy skoro ktoś ma Twoją córkę wyśmiać w szkole, Twoją rolą jest stanąć w tej samej grupie sadystów i zamiast wzmocnić swoje dziecko, wybierasz być jej kolejnym katem?
Dziecko nie wstydzi się siebie, jeśli nie jest wyśmiewane. Dziecko siebie akceptuje i lubi – a potem przychodzi ten “opiekuńczy”i “troskliwy” (to wszystko oczywiście piszę z pewną dozą sakrazmu) najbardziej ukochany dorosły, któremu dziecko ufa i wierzy, który w sposób kuriozalny wyraża swoją miłość, raniąc. Krzywdząc słownie, indukując wstyd i poczucie winy. Poczucie winy, że dziecko nie wygląda tak, jakby sobie ten dorosły życzył. A przecież dziecko nie wzięło się znikąd, jeśli jakoś wygląda, to odziedziczyło czyjeś (konkretnie rodzica) geny, oraz ma nawyki, które wykształciło w określonym miejscu (konkretnie w domu). To rodzic wstydzi się i przelewa ten wstyd na dziecko. Wstydź się teraz rodzicu.
Młoda kobieta (nawet na etapie zupełnie pączkującej kobiecości, tuż przed okresem dojrzewania) potrzebuje pełnego wsparcia swoich bliskich. Czuje się niepewna, nie rozumie swojego ciała i tego, co się z nim dzieje. Najbardziej nie rozumie, dlaczego robią jej przykrość najbliżsi. Przecież taka mała dziewczynka ze wspomnianej przymierzalni nie mówi swojej matce, że ma kwadratowy tyłek, albo że jest kiepską kucharką bo ciągle te kluchy i kartofle na obiad daje. Kocha swoich rodziców bezwarunkowo i uważa ich za wzór do naśladowania (do pewnego etapu oczywiście) Czym więc zasługuje na to, żeby ją upokarzać i zawstydzać? Bo przecież słychać było, że słowa ją zraniły.
Większość z rodziców nie rozumie co idzie w parze za tego typu krytycyzmem z ich strony. W języku angielskim występuje świetne określenie zjawiska “body shaming” – “wstyd ciała”. Dziewczynka ma się wstydzić tego jaka jest. W imię fantazji dorosłego, że to ją zmotywuje, żeby była inna. Ale jaka? Jaka ma być konkretnie dziewczyna, która słyszy, że jest ciągle “zbyt” albo “nie dość”, i komunikuje się jej, że nie jest coś dla niej bo nie jest jak ktoś tam. Dlaczego nie ma być sobą? I dlaczego jest w tym coś złego, by się po prostu LUBIŁA!?!
Młode kobiety z nadmiernie wykształconym autokrytycyzmem nie wierzą w to, że są czegokolwiek warte. Nie wierzą, że są warte miłości, akceptacji, komplementu. Takie młode kobiety jednocześnie są wiecznie głodne wyrazów tej miłości, akceptacji i komplementu, tylko nijak nie wiedzą jak rozpoznać prawdziwą miłość i akceptację. Ponieważ jako dzieci jej nie dostały, szukają na oślep i zawsze trafiają na drani, którzy żywią się ich kosztem, pogłębiając rany i poczucie niedoskonałości. Z doświadczeń edukatorki wiem, że w rozmowach z młodymi kobietami, to właśnie te przysłowiowe “grubaski” i te walczące o doskonały wygląd mają największy problem z powiedzeniem NIE wykorzystującej “świni”, bo “zostanie sama i nikt jej już nie zechce”. Młode, nieakceptowane przez najbliższych kobiety nie mają pojęcia co robią źle i są coraz nieszczęśliwsze.
Wiążą się z kimkolwiek, bo pozornie okazał im miłość, a potem krzywdzi (słownie lub też nie tylko) – a przecież to przejaw troski i miłości, wiążą się z kimkolwiek, żeby uciec z domu, w którym nie czują się dość kochane bo są “zbyt” albo “nie dość”.
Wiążą się byle jak, bo nie wierzą we własną wartość, bo nie wiedzą jak dostrzec prawdziwą akceptację i bezwarunkowość uczucia jakim jest dobra miłość.
Wiążą się szybko i wchodzą w relacje z poszukiwaczami przygód i zbieraczami trofeów, bo mylą narcystyczną chęć podrywacza do zaliczenia z akceptacją, czują się wtedy takie piękne!
Takie kobiety nie będą szczęśliwe w miłości, nie będą szczęśliwe w seksie, nie będą szczęśliwe same ze sobą.
Mogą być najpiękniejsze na świecie, szczupłe, ciągle dążące do ideału. Ale nigdy nie będą szczęśliwe.
Czy Ty mamo z przebieralni, chcesz, żeby Twoja córka była taką właśnie kobietą?
Współczuję takim kobietom. Trudno się mierzyć z tymi wszystkimi lękami i wiem doskonale ile lat trzeba i ile pracy nad sobą, żeby po prostu poczuć się zadowoloną i polubić siebie, nawet kosztem niezrozumienia ze strony tych, którzy dręczyli. Wiem też, że warto wyjść poza te kajdany słowne narzucane w dzieciństwie. Bo dzieci nigdy nie zasługują na krzywdę ze strony dorosłych – matek czy ojców – nawet jeśli to jest “rodzicielska troska” sprzedawana wprost jako okrutna i bezmyślna nienawiść werbalna.
Jeśli nie będziemy zawstydzać swoich córek, upokarzać ich bardziej ani tak samo jak być może “życzliwi krewni/znajomi/obcy dorośli i młodsi” być może wyrosną na zadowolone z siebie i z życia kobiety, bez względu na rozmiary ciała czy kształt nóg. Znamy takie dziewczyny – są pewne siebie, szczęśliwe, nie cierpią z powodu kolejnych zawodów miłosnych – bo albo mają szczęśliwe związki z odowiednimi osobami, albo też zawód nie definiuje ich jako osoby, nie skreśla ich kobiecości i wartości. A przecież o to chodzi. Zastanawiamy się, co kryje się za pewnością siebie tych osób, za ich seksapilem i pozytywną aurą, jaką wokół siebie rozsiewają. Miłość i akceptacja – to się kryje. Nic nadzwyczajnego? A jednak. Nie była ona ani zawoalowana, ani “nadmiernie rozpieszczająca” (niektórzy w ten sposób racjonalizują swój nadmierny krytycyzm “nie będę jej rozpieszczać, niech wie jakie jest życie”). Normalna, pozbawiona złośliwości, krytyki i przykrości związanych z ciałem ( ale nie tylko takich). Dziecko to dziecko i jeśli siebie lubi, cieszmy się tym faktem i lubmy je tak samo.
Rodzice, kochajcie swoje córki bezwarunkowo. I ważcie słowa.
ps.
Poczekałam na Panią z Córeczką. Pyzatą, śliczną blondynką. “Niech Pani nigdy nigdy nie mówi córce, że jest nie dość szczupła albo za gruba albo jakakolwiek, poza tym, że jest piękna. Śliczna jesteś dziewczynko, nie daj sobie wmówić, że jest inaczej.” Pani zawstydzona przytula ją i mamrocze “No jest jest śliczna..” A dorosły brat (mama taka starszawa) stoi przy koszu i się uśmiecha.